Powróciwszy z Londynu...
Decyzja o wyjeździe zapadła w sumie dość późno. Kiedy kupowałem bilety zostały już tylko miejsca siedzące na górnym tarasie O2 Areny, miejsca stojące na płytę były już całkowicie wyprzedane. Ale z racji tego, że koszty zarówno biletu na koncert jak i biletów lotniczych były stosunkowo niskie, uznałem, że lepiej zobaczyć chłopaków w ogóle, nawet z trochę gorszego miejsca, niż dać sobie po prostu spokój unosząc się fanowskim honorem, że ja koniecznie muszę być pod sceną i tylko pod sceną.
Ostatecznie miejscówka okazała się naprawdę atrakcyjna. W pewnym sensie nawet lepsza od płyty, bo o ile w małej hali efekty świetlne i lasery nie dają aż takiego mocnego efektu, o tyle "laserowe" I'm Not Scared w tak ogromnej przestrzeni jaką jest O2, powodowało ciarki na plecach. Całe show jest doskonale skonstruowane pod kątem dawkowania emocji. Pierwsza sekcja bardzo efektowna, ale głównie dla fanów. Przeciętni uczestnicy koncertu nie znają takich rzeczy jak Axis, Face Like That czy Fugitive, więc i z początku publika podeszła "ostrożnie" do show. Dopiero jak wybrzmiała Suburbia, nóżki się ludziom trochę poluzowały. Reakcja na nowe kawałki raczej pozytywna. Zespół dostał ogromne oklaski np. za The Last to Die czy za Thursday. To drugie było pozytywnym zaskoczeniem akurat też dla mnie i dla innych fanów, bo Example wyjątkowo był gościem na scenie, a nie tylko na scenicznym ekranie. Naprawdę super niespodzianka. Zdecydowanie miodem na moje uszy była końcówka przedostatniej sekcji mianowicie połączenie I Get Excited + Rent + Miracles (czyli "rarytasy" dla miłośników zespołu). Ostatni segment koncertu to stare przeboje (oprócz Vocalu), a więc hala dymiła od emocji. Kilkanaście tys. ludzi bawiących się do It's a Sin, Domino Dancing i pozostałych hitów - ten widok robił wrażenie i przy okazji pojawiła mi się przed oczami wizja tak spektakularnej zabawy na naszym polskim koncercie. Byłoby naprawdę pięknie. Na koniec był tradycyjnie Vocal. Nie powiem na pewno już ani jednego złego słowa na ten kawałek. To jest totalny dynamit na żywo, uwierzcie.
Jeśli chodzi o jakieś konkretne refleksje... Najbardziej chyba cieszy mnie fakt, że Pet Shop Boys cały czas idą do przodu jeśli chodzi o to co prezentują na żywo. Wizualnie i technologicznie wszystko jest bogate, świeże, dynamiczne i przede wszystkim nowoczesne. Jednocześnie "nie obrażają" się na starych fanów i wciąż potrafią zagrać aż pięć klasyków pod rząd, w niezmienionych, a jedynie trochę odświeżonych aranżacjach. Chyba to też powoduje, że integrują pokolenia. W jednym miejscu tańczą 50-latki, a tuż obok para 20-parolatków - to mówi samo za siebie.
Co tam jeszcze... Neil wciąż doskonale śpiewa na żywo. Robi to w sposób silny, daje z siebie wszystko - słychać to. Pewnie po kilku miesiącach trasy ta energia przestanie być tak widoczna, ale na dzień dzisiejszy słychać ekscytację w jego głosie. Chris jak to Chris - "schowany" za klawiszami, ale i tak zrobił furorę kiedy wyszedł z dyskotekową kulą na głowie (Leaving) W przeciwieństwie do Pandemonium, skład taneczny skurczył się do zaledwie dwóch osób. Ale na szczęście zastosowanie znalazło w tym przypadku powiedzenie, że liczy się jakość a nie ilość. Układy choreograficzne raz zjawiskowe, raz energiczne, a raz po prostu zabawne jak to u Pet Shop Boys na scenie.
Na supporcie Jon Hopkins. O ile PSB w swojej historii mieli parę supportów kompletnie niepasujących do ich muzyki (np. Bad Lieutenant na kilku koncertach w 2009), o tyle muzyka Hopkinsa idealnie wkomponowała się w koncepcję nowej trasy chłopaków. No i rzadko się słyszy niszową, ambitną elektronikę w tak dużych przestrzeniach, więc zdecydowanie był to moment warty zapamiętania.
Na koniec parę zdjęć:
http://i.imgur.com/hXnxWsf.jpg
http://i.imgur.com/zGUjHmx.jpg
http://i.imgur.com/5fYdH6Q.jpg
http://i.imgur.com/PKMqzgs.jpg
http://i.imgur.com/pRZyUwb.jpg